wtorek, 29 kwietnia 2014

3. Where She Is, Robin?


        Lunch zakończył się zaraz po tym, jak Justin oznajmił, że musi jechać  w sprawach biznesowych na Brooklyn. Jego matka była wprost zachwycona zdolnościami swojego syna, o których opowiadała w czasie wędrówki do samochodu. Oczywiście także mówiła o jego wadach, które są mniejszością, co do pozytywnych stron charakteru chłopaka. Ukradkiem zauważyłam, jak uważnie Rebecca słucha żony John'a. Czasem zaśmiała się z naszą towarzyszką, albo przyznawała racje.
- Dziękuję za świetny czas, kochana. – Za ćwierkotała Elizabeth.
- Oh, my dziękujemy.- Mama powiedziała uśmiechając się, pociągnęła Panią Haris do pożegnalnego uścisku.
Pomachałam Eliz i wsiadłam do czarnego  Lexus’a. Przesuwając się do samych drzwi po drugiej stronie. Nie chciałabym siedzieć blisko rodzicielki w czasie jej furii.
- Marco, zawieź nas do domu. - Rebecca oznajmiła usadawiając się na białej skórze samochodu. Mężczyzna  przytaknął zmieszany, gdy ujrzał moje ciało przyciśniętej do drzwi  po lewej stronie Re. Kobieta w pewnym momencie spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. Spuściłam głowę, bawiąc się biała nitką wystając z szwów od wewnętrznej strony ud.
W sumie byłam zaskoczona jej spokojem, czułam się trochę nie na miejscu, ponieważ zazwyczaj krzyczała na mnie o najmniejsze gówno, jakie zrobiłam. Obawiam się, że ona spiskuje z Elizabeth, może absurdalnie to brzmi, jednak po niej mogę wszystkiego się spodziewać. Miesiąc temu zaprosiła Kayl’a Faier’a i jego rodziców Marie, Marka na zapoznawczą kolacje, nawet nie sądziłam, że kolejny raz to zrobi. Jego ojciec jest właścicielem spółki hoteli  wokół Manhattan’u i z pewnością, dlatego Re wybrała Kayl’a. Wmawiałam mi, że jest doskonałą partią na małżonka i towarzysza na resztę życia. Jednak zapomniała, że to ja powinnam wybrać osobę, z którą mam dzielić się każdym kawałkiem siebie samej.

Samochód okrążył niewielki klomb z rabatkami i zatrzymał się przed mahoniowymi drzwiami domu, spojrzałam na biały budynek, w którym aktualnie mieszkam, moje usta opuściło ciche jękniecie. Wspominając czas, gdy byłam mała i z radością biegłam ze szkoły do niewielkiego domu na obrzeżach Nowego Jorku, oparłam czoło o szybie. Moje dzieciństwo nie trwało zbyt długo po śmierci babci wszystko diametralnie zmieniło się, nagle zyskaliśmy bogactwo, wpływy i "przyjaciół naszej rodziny".
Kobieta obok mnie odchrząknęła i z gracją wyszła, gdy Marco otworzył jej drzwi. Nie chcąc dłużej siedzieć w aucie poszłam śladem matki, a moje ciało odprężyło się, gdy lekki wiatr otarł się o gołą skòrę.
Matka patrzyła na mnie karcąco, usta miała ułożone w cienką linie, a dłonie powędrowały na biodra odziane beżowa obcisłą sukienkę z dużym dekoltem sięgająca do kolan.
- Czy ty zawsze musisz być taka..- Wskazała zrezygnowana dłońmi na moja sylwetkę.
- Daruj sobie. – Mruknęłam lekceważąco okrążając Lexus’a. Stanęłam na pierwszym stopniu z dwóch, a następnie na drugi, niespodziewanie drzwi otworzyły się ukazując Aubree w kwiecistej sukience, która idealnie podkreślała je wąską talie, a na twarzy widniał  wielki uśmiechem.
- Cześć, skarbie.
- Oh, Bree. - Westchnęłam wtulając się w delikatną posturę dziewczyny. Rebecca  przeszła koło nas mówiąc coś pod nosem, przy okazji trącając moje ramie swoim.
- Co się stało? - Aubree odsunęła się ode mnie, jej oczy spotkały się z moimi.
- Nic, kompletnie nic. - Wzruszyłam ramionami, patrząc za nią gdzie w czarnym garniturze  stał  Robin, jego wzrok padł na mnie. Dreszcze na moim ciele sprawiły, że moja niania odwróciła się stając u mojego boku, jej palce oplotły moją dłoń.
- Córko. - Skinął.
- Ojcze. - Powtórzyłam czynność mężczyzny.
-Idź do pokoju.- Aubree szepnęła, popychając mnie do przodu. Zdezorientowana, popatrzyłam raz na ojca raz na kobietę. - Idź.
Skinęłam, ominęłam Robina z wielka ulga. Truchtem pokonałam schody, potykając się o kilka stopni. Wpadając do pokoju zamknęłam drzwi. Telefon wibrował w mojej kieszeni, drżącymi rękami wyjęłam urządzenie. Od razu się rozłączyłam widząc imię Matt’a. Nie chce go słyszeć, nie chce czuć tego bólu, strachu. Nienawidzę tego sajgonu, w którym mieszkam! Pociągnęłam za włosy modląc się w duchu, że on nie ma nic wspólnego z zajściem na dole. Usiadłam na podłodze, a plecy oparłam o ramę łóżka. Telefon wibrował na podłodze wprawiając mnie w szał. Mogłam go wyłączyć, ale to nie było żadne wyjście. Nie mogę całe życie wspominać tego wydarzenia.  Słyszałam wymianę zdań miedzy Robin’em, a Aubree, co prawda nie wyraźnie, ale byłam wręcz pewna, ze chodzi o mnie. Na czworaka dotarłam do drzwi, przyłożyłam ucho do drewnianej powłoki. Przysłuchując się sytuacji, która ma miejsce na dole. Wcale nie twierdze, ze dobrze robie.
- Co ty tu robisz?! - Kobieta wrzasnęła, najprawdopodobniej do przybyłego gościa.
- O co Ci chodzi do cholery! - Męski glos odpowiedział w złości, a mój żołądek zacisnął się ze strachu.
- Ty dobrze wiesz, o co. - Zaczęła srogo.- Nie masz prawa tu przychodzić. - Warknęła. Najprawdopodobniej jej wzrok był utkwiony w jego czarniawych tęczówkach.
- Aubree. - Zaczął. - Jesteś jedynie personelem i uwierz mi nie masz nic tu do gadania. - Zaśmiał się gardłowo.
Moje dłonie zaczęły pocić się, a po policzkach płynęły łzy, gdy wspomnienia wirowały przed moimi oczami.
- Zamknij się do cholery!- Zabrzmiał glos ojca. - Ona ma większe prawo do bycia tu niż ty, Matt.
- I kto to mówi? - Zadrwił. - Facet, który jest nikim w oczach rodziny, zwłaszcza dla Alex. - Zauważył.
On wspomniał mnie, powiedział moje imię. Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała, gdy wciągałam w siebie powietrze, aby uspokoić się. Czułam, jak każdy włosek na moim karku stoi dęba, a nieprzyjemna sensacja w żołądku przyprawia mnie o wymioty.
- Nie masz zielonego pojęcia o tym, co się dzieje w tym domu, nie po tym co robiłeś! - Wrzasnął.
Moje serce waliło, a gardło zaciskało się z żalu i strachu.
- Gdzie kurwa ona jest, Robin?! - Drugi głos odezwał się, a moje przerażenie było jeszcze bardziej namacalne.
- No proszę, kogo ja tu widzę. - Śmiech mojej niani wypełnił moje bębenki, dzięki czemu uspokoiłam się na tyle, aby oddychać wolniej.
- Zamknij się suko! - Burknął. - Gdzie ona jest? - Powtórzył, zamarłam. A sekundy ciszy były jak godziny.
- Nie ma jej tu. - Cichy głos matki sprawił, ze spięłam się. - Idźcie stąd, bo wezwę policje. Zbyt wiele zrobiliście.
-Oh, Becca chcemy o wiele więcej, gdzie ona jest?!- Krzyknął kończąc zdanie.
- Faktycznie nie obchodzi nas. - Glos Robina trafił we mnie jak sztylet. Ponownie wybuchłam płaczem, a  nowa warstwa słonej cieczy pokryła policzki. - Porozmawiajmy w moim gabinecie.
- Co ty kurwa robisz! - Aubree Krzyknęła. - Czy ty jesteś takim bez uczuciowcem?! Nie wystarczy Ci to, co oni i ten przychlast zrobili? Naprawdę masz ją głęboko w poważaniu? A co z tobą Rebecca? Co z wami nie tak! – Kobieta mówiła przez żeby ostatnie słowa.
- Skończyłaś? -Matt przerwał wywód Bree. - A ty Robin prowadź. Osunęłam się na ziemie.
Bezwładnie leżałam na podłodze, jedynym dźwiękiem, który słyszałam to czas, kiedy pociągałam nosem. Wszystko powróciło, to z czym się uporałam wróciło jak bumerang trafiając w sam środek.Czego oczekiwałam? Przecież Robin i Becca  maja mnie kompletnie w dupie. Bałam się; bałam się, ze skurwiel przyjdzie z nimi, krąg się zatoczy...a co ze mną? Obcy nie zawsze pomogą po raz kolejny poskładać moją psychikę do jakiegoś normalnego stanu. Funkcjonowanie jest czymś trudnym po traumatycznych wydarzeniach, które pamiętasz widząc i słysząc ich głosy. Dźwięk osób, które nie miały kręgosłupa moralnego, aby zostawić ciebie, gdy błagałaś o to.      

Dwie godziny minęły za nim wróciłam do normalnego stanu, kolejne trzy zostały przeznaczone na wyrzucenie obrazu twarzy Matt’a i jego kolegów. Czwarta poświęcona została  na przybranie maski silnej Alex. Piąta była tą której obawiała się najbardziej. Powoli wstałam z podłogi, związałam włosy w kitkę gumką z nadgarstka, a policzki i oczy wytarłam dłońmi. Poprawiłam ubranie, chwyciłam klamkę i lekko nacisnęłam ją, a drzwi zaskrzypiały. Wiedząc, że niemile widziani goście wyszli parę godzin temu, zbiegłam ze schodów. Kierowałam się w stronę gabinetu ojca. Prawdopodobnie tam jest i będzie przez resztę dnia.
- Alex. - Przerażona matka odskoczyła od ojca, a on spojrzał na Becce unikając kontaktu wzrokowego ze mną.
- No patrz to ja. - Zadrwiłam, zbliżając się do brązowego biurka, unikając złości z powodu postawy Robin’a.
- Nie bądź niegrzeczna. - Upomniała mnie ponownie siadając na biurku.
- Nie mów mi, jaka mam nie być. - Wrzasnęłam. - Chcesz stworzyć kogoś innego! Ale przykro mi, że nie będę dalej twoją kukłą doświadczalną. Cholera, mam osiemnaście lat to ja powinnam tworzyć swoje plany na przyszłość nie ty i ojciec. To ja mam popełniać błędy, na których będę się uczyła. To ja powinnam dobierać sobie przyjaciół i chłopaków nie wy!- Wykrzyczałam unosząc ręce w gore. - Teraz wam coś powiem. - Zaśmiałam się sztucznie. - Nie zobaczycie mnie już nigdy więcej. Wyjeżdżam!
Spojrzałam na ich twarze, które kompletnie nic nie wyrażały, moje serce rozbiło się na tysiące kawałków, gdy stałam na środku gabinetu oczekując na ich skruchę, na przeprosiny. Czując łzy, które chcą wyjść na powierzchnie, odwróciłam się na pięcie i wybiegłam trzaskając drzwiami, miałam tylko jedno w głowię, jak najszybciej dostać się do pokoju, jednak moje zamiary najwidoczniej zostaną zmienione. Rebecca pociągnęła za mój nadgarstek, na co gwałtownie się odwróciłam wprost wpadając na nią.
- Nie masz prawa tak do nas mówić.- Warczy, ciągnąc mnie w stronę schodów.
- Mogę robić co chce! - Burknęłam, jęk wydostał się z moich ust, gdy Becca zacisnęła swoja dłoń mocniej wokół mojego nadgarstka. - Puść mnie do cholery. - Mówię przez zęby, próbując się wyrwać, ale nic się nie dzieje, a ja jestem ciągnięta po schodach i prawie co drugi schodek potykam się.
Gdy docieramy do drzwi mojego pokoju, korzystam z okazji i wyrywam się Rebecce.
- Daj mi wreszcie spokój. - Zaczęłam.- Jesteś nikim dla mnie, straciłaś w moich oczach i nadal tak się dzieje. Będziesz mogła zaadaptować sobie córeczkę twoich marzeń. – Zauważyłam. – Albo nie, może synka. – Śmieje się, patrząc w jej brązowe tęczówki.
Moja głową opadła w dół, gdy ręka matki spotkała się z moim policzkiem. Dotknęłam rozgrzanego miejsca mojej twarzy i zacisnęłam zęby z bólu na myśl wydarzenia, które miało miejsce sekundę temu. Przełknęłam ślinę za nim podniosłam głowę, aby spojrzeć w jej oczy, które nic nie pokazywały. Jakby jej serce porastał lód.
- Jesteśmy twoimi rodzicami i oczekujemy szacunku.
Zaśmiałam się prosto w jej twarz.
- Ty mówisz mi o szacunku? - Zadrwiłam wskazując palcem. - Jak możesz o tym wspominać skoro ty go nie masz do mnie. - Wyrzuciłam ręce w gore zrezygnowana.
Rebecca spojrzała wymownie.
- Nie chce Cię widzieć, masz szlaban do końca miesiąca. Jak zrozumiesz swoje zachowanie, przyjdź i przeprosić - Powiedziała z wypiętą klatka piersiowa i dumnym wyrazem twarzy. Zrobiłam to co kazała, trzymając się za policzek, który niemiłosiernie przypominał o zdarzeniu które miała miejsce niedawno. Rebecca zamknęła drzwi. Jednak odgłos klucza włożonego do zamka sprawił, ze  biegłam w stronę drewnianej powłoki. Szarpnęłam za klamkę, ale było za późno. Zostałam uwięziona we własnym pokoju, domu.
- Otwórz drzwi, matko! - Wrzasnęłam, waląc swoimi  pięściami w drewno. - Do cholery jestem pełnoletnia. - Krzyczałam dławiąc  się łzami, które pojawiły się znikąd. Klatka piersiowa unosiła się i opadała.
        Szloch rozprzestrzeniał się po pokoju, moje kończyny pulsowały z bólu,  policzek nadal dawał o sobie znać. Usiadłam na panelach, opierając się plecami o drzwi, nogi zgięłam w kolanach i przysunęłam do klatki piersiowej. Twarz schowałam w dłoniach, prosząc o jakakolwiek pomoc.

______________________

Dziękuję za wasze komentarze, oraz bardzo proszę o opinie tego rozdziału pod postem. Jest to dla mnie bardzo ważne. Buziaki i do następnego. Przepraszam za błędy  i inne rzeczy ;*
Czytasz = Komentujesz  ♥♥

sobota, 12 kwietnia 2014

2. Three Signals

Dźwięk szczekania mojego psa - Jo, wy budził mnie z ubogiego snu, którego tak bardzo potrzebowałam od wczoraj. Cały ten bankiet był totalnym dnem, dodatkowo trwał do północy! Siedem godzin szukania zajęcia między tysiącem gości na szpilkach - cudowne chwilę mojego życia.
     Powoli otworzyłam powieki, a jasne światło oślepiło mnie, na co natychmiast przekręciłam się na brzuch, ściągając z siebie białą pościel. Materac poruszył się, gdy Jo wskoczył, jego język spotkał się z rozgrzaną skórą mojego policzka.
- Fu! - Jęknęłam, odpychając labradora, który najwidoczniej stęsknił się za mną. Wczoraj został wywieziony na czas bankietu do ośrodka na "przechowanie", najwidoczniej z rana przywieźli  psiaka.
- Jestem cała w twojej ślinie! - Fuknęłam, wycierając policzek o kołdrę.
 - Złaź! - Powiedziałam przez śmiech, kiedy Jo próbował znów dostać się do mojej twarzy. Zsunęłam się do brzegu łóżka, torując drogę labradorowi, trzymając go za obroże.
- Dość tego dobrego.
Zeskoczyłam ze sprężystego materaca, gdy wszystko w moim ciele się unormowało. Nienawidzę po prostu zawrotów głowy, ani tych mroczków. Krzywię się z niezadowolenia wspominając ostatnie ekspresowe wyciągnięcie mnie z łóżka. Nie dość, że była piąta trzydzieści to prawie weszłam w szafę  mając te cholerę czarne plamki przed oczami, pomimo światła ściennego i nocnej lampki.
Przetarłam oczy, gdy podeszłam do białych drzwi. Uchyliłam  drewniana powłokę szerzej przekraczając próg, dzięki czemu znalazłam się w garderobie. Pomieszczenie - jak każde inne w domu było wielkie. Szczęście, że chociaż tu mogłam trochę siebie pokazać w  kwestii aranżacji wystroju, niestety sypialnia  została umeblowana pod okiem matki. Było tu dosyć ciemno przez brak okien, ale nadrabiał kryształowy żyrandol, który idealnie wpasował się w fioletowe ściany i ciemny odcień szafek i półek. Na przeciwko mnie stał mój ulubiony mebel - z butami, nie zważając oczywiście na te drogie od projektantów i z metkami zawierającymi ceny z kosmosu. Po prostu z obuwiem, które sama wybrałam i kupiłam we własnym stylu. Kocham to! Przejdźmy do reszty, praktycznie mogłabym gadać o tym cały czas, bo to coś mojego, a nie rodziców. Po prawej stronie została w ścianę wbudowana szafa z lustrem, gdzie głównie na wieszakach wisiały wizytowe, letnie, zimowe sukienki wraz z kubraczkami z przeróżnych materiałów oraz spódnice, w dolnych szufladach znajdowały się liczne szalę, rękawiczki i inne pierdoły - niezbędnik damy, udajmy że nią jestem, w górnych przegródkach nad perełkami słynnych projektantów leżały idealnie złożone w kostkę spodnie wyjściowe, bluzki z długim rękawem i krótkim. Po lewej stronie stała duża komoda sięgająca niemal do sufitu, na która udało mi się przekonać rodziców, znaczy w sumie Rebecce, bo ojciec się w to nie mieszał, ale najlepsza jest zawartość szuflad, czyli liczne luźne swetry, bluzy, bokserki, wygodne sukienki, piżamy składające się z krótkich lub długich nogawek oraz bluzek, sportowe ciuchy, bielizna - wybrana całkowicie prze zemnie i wszystko inne, co jest w moim guście. A zawdzięczam to jedynie mojej niani - Aubree i  ochroniarzowi  Max'owi, którzy zabrali mnie na wycieczkę do paru galerii pod pretekstem zrobienia zakupów spożywczych, więc bezproblemowo mieliśmy złotą kartę matki. Nawet nie wyobrażam sobie inaczej spędzonego czasu, czułam się potrzebna i kochana. Przez kilka lat z tymi samymi ludźmi człowiek zaczyna się przyzwyczajać do twarzy, które się tobą opiekują, kiedy ojciec i matka harują, aby potroić majątek. Bree była jak moja mama, a Max był jak ojciec, dodatkowo  ta dwójka była parą faktycznie można było powiedzieć, iż jesteśmy rodziną. Dziwne? Ale realne dla mnie, miałam przy sobie osoby, które obchodzę, a więzy krwi nas nie łączą.
    W pełni ubrana zeszłam na dół od razu kierując się do królestwa Aubree - kuchni. Kobieta tańczyła w rytmie muzyki z lat pięćdziesiątych, w dłoni trzymała łyżkę, która służyła za mikrofon. Zachichotałam siadając przy barku, wzięłam pomarańcze z koszyka na owoce i lekko podrzucałam ja z ręki do reki
- Oh, matko Alex! - Odwróciła się, a łyżka wypadła jej z dłoni powodując nagły hałas. - Przestraszyłaś mnie! - Jęknęła, kładąc dłoń na sercu.
- Przepraszam, nie chciałam  przeszkadzać w twoim prywatnym koncercie. - Zaśmiałam się na nagła barwę jej policzków.
- Oj zamknij się. - Machnęła ręką, chichocząc i odwróciła się do kuchenki, najprawdopodobniej, aby  zamieszać cos w garnku. - Tak w ogóle, jak było wczoraj na bankiecie? - Zapytała.
Zeszłam ze stolika i podreptałam do Aubree, by usiąść na blacie szafki.
 Wole być bliżej niej, gdy rozmawiamy o czymś, co mnie dobija.
- Wiesz dobrze, że była to katastrofa! - Pisnęłam, łącząc swoje dłonie na udach.
- Kochanie, nie możesz zawsze być nastawiona negatywnie. - Powiedziała, patrząc w moje oczy i lekko masując moje ramie.
- Nienawidzę tego. Nic nie poradzę, że czuje się jak nie w tej bajce. Zresztą juz nie będę mieć okazji być na ich bankietach. - Bąknęłam.
Aubree zdziwiona, usiadła obok mnie. Jej mina mówiła więcej niż mogłaby zdać sobie sprawę. Wiem, ze boi się o mnie, w końcu wyjeżdżam do obcego kraju, miasta.
- Co masz na myśli? O czymś nie wiem? - Przerażona odezwała się, jej źrenice powiększyły swoją wielkość.
- W sumie to tak.- Przygryzłam dolna wargę z nerwów. Nic nie odpowiedziała dając mi możliwość wytłumaczenia wszystkiego.
- Na bankiecie John, znaczy pan Haris dał mi wizytówkę Justin’a - wiesz jego przybrany syn- i swojaą ponieważ okazuje się iż ten dzieciak szuka kogoś do wynajmu domu w Londynie. - Powiedziałam szybko, prawie plącząc się we własnych słowach.
- Dzwoniłaś już? - Bąknęła. - Wiesz do Justin'a.
- Bree, wiem że nie chcesz, abym jechała, ale to dla mnie bardzo ważne. - Zapewniłam ją w swoich zamiarach, kładąc głowę na jej ramieniu wyszeptałam. - Nie dzwoniłam.
- Słońce, lepiej zrób to, bo znając ciebie będziesz zaprzątała sobie główkę tym cały dzień, a uwierz mi twoja matka nie będzie zadowolona, z takiego zachowania. - Skrzywiła się, schodząc z blatu i wracając do mieszania swojego sosu.
- Oczywiście, bo jestem jej cholernym psem. - Warknęłam, zeskakując z mojego miejsca.
- Alex! - Upomniała mnie.
Przewróciłam oczami wychodząc  z kuchni na korytarz, który nie był bardziej przytulny niż kuchnia. Prawdą jest, że w żadnym pomieszczeniu tego domu nie czuje się dobrze. Przeważa biel i czerń, przez co tak naprawdę nie potrafię odnaleźć czegoś podobnego do rodzinnego domu.
    Chodziłam po całym pokoju, a w dłoni kurczowo ściskałam telefon. Moja dolna warga prawie krwawiła od ciągłego przygryzania. Nie wiedziałam, czy powinnam zadzwonić teraz czy wieczorem, ale z drugiej strony, po co to przeciągać, prawda?! Podeszłam do szafki, a z jej powierzchni sprzątnęłam wizytówek Justin'a, spojrzałam na telefon opleciony, jak bluszcz moimi palcami, a następnie na kawałek kartki papieru i widniejących na nim cyferek. Odblokowałam telefon szybkim ruchem palca po ekranie, a następnie wystukałam numer, dwa razy sprawdzając czy każda liczba zgadza się z tą na kartoniku. Gdy miałam nacisnąć na zieloną słuchawkę dłonie dostały drgawek i to dosłownie.
Trzy sygnały, trzy sygnały.
- Słucham? - Odezwał się męski głos, po moim ciele przeleciało kilka fal nagłego niepokoju.
- Czy rozmawiam z Justin'em ? - Ledwo, co zaczęła się rozmowa, a mój głos załamuje się co słowo.
- Tak, z kim mam przyjemność rozmawiać? - Jego ton zmienił się na bardziej miły niż, gdy odebrał. Obudziłam go ? Spojrzałam instynktownie na zegarek elektryczny stojący na szafce nocnej. Zielone liczby wskazywały jedenastą dwadzieścia.
- Alex, Alex Sky. - Pewnie powiedziałam, usiadłam na łóżku, a wzrok utkwiłam w swoich stopach. Nie wiedziałam co mam tak naprawdę mówić.
 - Pański ojczym wczoraj wspomniał...
- Nie jestem taki stary, okey? - Justin przerwał mi w połowie zdania, na co lekko we mnie zawrzało.
- Więc twój ojczym powiedział mi wczorajszej nocy, że szukasz kogoś do wynajmu mieszkania. - Oznajmiłam.
- John i ty ? - Odezwał się zaskoczony, a nawet mogłam wyczuć przypływ złości.
- Co? Nie oczywiście, że nie! - Zaczęłam - Był na bankiecie moich rodziców, jest wspólnikiem mojego ojca - Robin'a. - Wytłumaczyłam, przyciskając telefon ciaśniej do ucha.
- Dzięki Bogu, nie strasz mnie tak. - Zaśmiał się.- Jakby John zdradzał moją matkę to uwierz już by nie miał jaj.- Westchnął rozbawiony.
Zachichotałam, a moje policzki przybrały purpurowego koloru.
- Nie jestem tego typu osobą. - Zaakcentowałam trzy ostatnie słowa.
 - Więc co z tym wynajęciem twojego domu? - Zapytałam.
- Ah... gdzie mieszkasz ? - Nadal brzmiał, jakbym czymś go rozbawiła. 
Powiedziałam coś nie tak ?
- Manhattan. - Stęknęłam.
- Kochanie mieszkasz w najlepszym miejscu świata, a ty  stękasz. - Mruknął rozbawiony.
Koleś odwal się co ?
- Cokolwiek.
- Dobrze się składa, bo właśnie przyleciałem w odwiedziny do matki, możemy się spotkać ? - Zapytał beztrosko. - Central Park?
- Jasne. - Mruknęłam. - Jak mam Cię rozpoznać?
- Znajdziesz mnie niedaleko zoo. - Z końcem zdania coraz bardziej śmiał się.
Czułam się, jak idiotka. - Okey.- Urwałam i rozłączyłam się.
Wstałam z wcześniejszego miejsca lekko oszołomiona i najprawdopodobniej czerwona jak burak. Dopiero, gdy miałam zamiar odłożyć telefon na biurko  zdałam sobie sprawę, że nie powiedział, o której godzinie spotykamy się w zoo. Spojrzałam na wyświetlacz komórki, na którym widniał napis
" Za szybko skończyłaś ;p Trzynasta dwadzieścia. Central Park - Zoo."
   Z lepszym nastawieniem do dzisiejszego ranka zeszłam na dół, aby zobaczyć matkę ubraną w elegancką białą sukienkę, dekolt zdobił delikatny naszyjnik, a stopy przyodziała wysokimi czarnymi szpilkami na platformie. Była zatracona w szukaniu czegoś w swojej dosyć dużych rozmiarów torebce. W sumie dobrze, że jest zajęta to nie zobaczy mnie. Oczywiście święcie w to wierze. Na półpiętrze zdjęłam swoje buty, stawiałam delikatnie stopę na każdym stopniu, aż został mi tylko jeden, a oczy Rebecc’ki spoczęły na mnie, a następnie na ubraniu i butach w ręku.
- Dobrze się czujesz? - Kpiąco zapytała. Oh, kurna chciałam Cię tylko uniknąć, więc próbowałam bezszelestnie zejść z tych cholernych schodów, ale musiałaś się oderwać od  torebki.
- Tak. - Krótko odpowiedziałam, nakładając na stopy buty z lekkim obcasem.
Świeże powietrze wpadło do pomieszczenia, dzięki osobie, która weszła przez drzwi frontowe. Nadzieja ucieczki zakiełkowała w moim wnętrzu, kiedy Adam zwrócił się do matki.
- Pani Sky przygotowałem samochód. Stoi na podjeździe. - Oznajmił, łapiąc chwilowy kontakt ze mną, gdy oddalałam się w stronę biblioteki.
- Alex, nie skończyłyśmy. - Kobieta upomniała mnie surowo. Przeklinałam pod nosem i z udawanym uśmiechem zatrzymałam się posyłając mordercze spojrzenie szoferowi. Musiał się na mnie spojrzeć ?
- Przepraszam bardzo, ale czego? - Jęknęłam.
 - Grzeczniej. - Zaczęła. - Pamiętasz o obiedzie z Noah i jego matką ? - Zapytała uważnie przyglądając się mojej twarzy.
- Nie.
- Teraz będziesz pamiętać i na litość boską przebierz się! - Wrzasnęła na sam koniec, po czym oddaliła się w stronę jej gabinetu. Gdy zniknęła z pola widzenia, nie mogłam się powstrzymać...moja ręka wystrzeliła w górę pokazując  niestosowny znak. Na pięcie odwróciłam się, obierając kierunek - biblioteka.
  Otwierając brązową powłokę przywitał mnie zapach starych książek, niespotykane. Przymknęłam drzwi, a moim oczom ukazała się sterta moich ulubionych powieści schludnie ułożonych w piramidkę na ciemno brązowym stoliku, który stał pod oknem pomiędzy dwoma zielonymi fotelami. Złota  lampa zwisała nad jednym z siedzisk, a regały z wieloma książkami docierające do samego sufitu, zdobiąc ściany; zapierały dech w piersiach. Pół mrok nadawał tajemniczości temu miejscu, ponieważ każde z czterech okien miało zasunięta prawą stronę zasłona. Na samym środku pomieszczenia ułożony był dywan, a ściany biły uspakajającą aurom, dzięki swojej ciemnej zieleni.
Zdecydowanie kochałam to miejsce, za fakt jak dobrze się czułam tu, oderwana od rzeczywistości i szczęśliwa - rzadko spotykane w domu.
Usiadłam na sofie, która stała niedaleko regałów. Skóra mebla dała o sobie znać w czasie kontaktu z moim materiałem spodni.  Spojrzałam na siebie i z niezrozumiałych powodów miałam chęć się przebrać. Tylko czemu mam robić cos czego matka żąda? Uważam, ze dobrze wyglądałam. Klatka piersiowa ukryta była pod bordowym luźnym swetrem z rękawami trzy czwarte, a dół wcisnęłam w opinające każdy cal mojego ciała jasne dżinsy z niewielkimi  przetarciami na kolanach i zawinięciem w połowie łydki. Wielki haust powietrza opuścił moje płuca, a twarz schowałam w dłonie. Taka bezsilna.
  Załamanie psychiczne minęło, a zastąpiły to miejsce nerwy. Spotkanie miało odbyć się za piętnaście minut, a ja byłam w połowie drogi w czarnym Bentley, który prowadzony był przez Joshep'a - mojego szofera. Rodzice okazali się wielkoduszni, co do  moich podwózek. Cicha piosenka rozchodziła się po pojeździe, a moje czoło przyklejone było do szyby, chłodząc mnie. Na zewnątrz było bardzo ciepło, a moje ciało pociło się, jak w jakiejś saunie. Nie wróżyło nic dobrego  cala ta sytuacja. Lekko podskoczyłam, gdy na kolanach zawibrował mój telefon. Wiadomość od Aubree. Szybkim ruchem palca odblokowałam urządzenie i odczytałam sms'a.
"Skarbie, pamiętaj o tym obiedzie. Chyba nie chce jakiejś awantury?"
Automatycznie spojrzałam na mój nadgarstek opisany czerwonymi plamami. Zachłysnęłam się powietrzem, gdy wyobraziłam sobie, jak moja matka bije mnie. Nigdy czegoś takiego nie zrobiła, ale wczoraj...
- Przepraszam Bree. - Szepnęłam ściskając komórkę do piersi. Wiedziałam, że prawdopodobnie będą konsekwencje moich czynów, ale dziś i może jutro są ostatnie dni życia w tej dzielnicy, mieście.
- Joshep ile jeszcze nam zostało? - Spytałam delikatnie, wiedząc jak nienawidzi być pospieszany, ale mogłabym nawet juz biec do Central Parku byle być na miejscu szybciej niż Bentley i Jos razem wzięci. Ruch uliczny nawet, by mi podziękował.
- Alex daj mi pięć minut. - Powiedział przez zęby.
Cieszyłam się z faktu, że już nie mówi na mnie panienka, było to dosyć beznadziejna sytuacja. Przede mną ukazywał się obraz drzew należących do miejsca w którym być może spotka mnie cos dobrego. Uratuje moja egzystencje ze szponów martwicy, zżerającej mnie każdego dnia istnienia w tej zgniliźnie zwanej rodzina, moją własną rodziną.
Mężczyzna zatrzymał się przed chodnikiem, automatycznie wyskoczyłam z samochodu dziękując za podwózkę. Pewna siebie przemierzałam  odległość, która wcale nie była zbyt niewielka. Na szczęście widok spełniał swoje wymogi. Liście szumiały, a krzyk bawiących dzieci rozprzestrzeniał się w każdym zakątku Central Park'u.
Ciemność, która uniemożliwiła mi widoczność i dotyk obcych palców na twarzy sprawił, ze zaczęłam krzyczeć ze strachu. Cała zawartość mojego żołądka dotarła do przełyku.
- Puść mnie! - Krzyknęłam przerażona.
- Cicho bądź. - Ktoś powiedział, zdejmując swoje dłonie z moich oczu. Odwróciłam się natychmiastowo, a moja szczęka dotknęła ziemi, gdy zobaczyłam kim jest osoba, przez która o mało co nie dostałam zawału.
 - Boże. - Jęknęłam oszołomiona, przykładając dłoń do serca.
- Jeszcze dziś sprawdzałem, nie jestem Bogiem. Przykro mi. - Zaśmiał się, ciągnąc mnie do uścisku. Jego ramiona oplotły mnie niczym bluszcz, nie wiedząc gdzie położyć swoje dłonie pozostawiłam je zwisające wzdłuż mojej tali. Policzek dociśnięty był do jego torsu.
- Ty. - Zaczęłam, odrywając się od chłopaka. - Bez takich, chcesz żebym umarła?! - Burknęłam, dźgając go palcem w klatkę piersiową, przy czym zostawiałam krótko trwale plamki wielkości mojego opuszka palca.
- Wyluzuj. - Uśmiechnął się.
- Nie. - Warknęłam, uderzając go w ramie. - Justin, nie chce takich sytuacji.
- Rany, spotkałaś się z diabłem?
- Boże. - Mruknęłam.
-Słucham? – Wyszczerzył się, przepuszczając mnie w furtce, aby znaleźć się na placu zoo. Ku mojemu przekonaniu, nie musieliśmy kupić biletów, ponieważ chłopak  już miał je w portfelu, więc podeszliśmy do osoby, która sprawdzała prawdziwość papierka, kobieta powoli oderwała część i zlustrowała mojego towarzysza. Przewracając oczami zachichotałam.
- Proszę. - Wskazał na bramkę, ponownie mnie przepuścił. - Nadal zła?
- Może. - Uśmiechnęłam się, przyśpieszając.
Nic to nie dało, ponieważ i tak Justin dotrzymywał mi kroku.
Między nami zapadła cisza, szczerze mówiąc nie wiedziałam o czym mogę wspomnieć.
Dźwięki  zwierząt, zapach popcornu i widok waty cukrowej trochę mnie odprężył. Jednak nie było łatwo, gdy idzie koło ciebie bardzo przystojny facet, który cieszy się zainteresowaniem każdej kobiety w zasięgu pięciu metrów. Jak jakiś znak drogowy wołający "Tu jestem! Dotknij mnie!"
- Czemu? - Justin odezwał się, w czasie jak głaskał  żyrafę.
- Co czemu? - Zapytałam, wpychając do buzi garść popcornu.
- No wiesz, Londyn.- Uniosłam brew w zdziwieniu. - Chcesz zostawić Manhattan. - Gdy zrozumiałam o co mu chodzi, zaczęłam iść w kierunku boksów dla małp i szympansów. - Alex! Czekaj!
Pomimo, ze nie chciałam mówić mu prawdy, zatrzymałam się w końcu od niego zależy, czy będę miała okazje zostawić to wszystko i zamknąć ten rozdział.
- Po prostu chce zacząć coś nowego. Podobno dobrze jest odciąć się od rodziny, aby móc żyć własnym życiem. - Odezwałam się. Zwinęłam torebkę z żelkami, a do buzi wrzuciłam resztkę popcornu.
- Czyli chcesz poczuć się samowystarczalna? W sumie to tak jak, ja.- Masz siedemnaście lat, prawda?- Skinęłam głowa, patrząc na jego prawy profil. - Byłem rok starszy od ciebie, gdy postanowiłam  opuścić dzielnice największych szych. Chciałem mieć cos swojego. - Uśmiechnął się, czułam ze przywrócił swoje wspomnienia.
Może zasługuję na ziarnko prawdy ode mnie, ale nie ufam mu.
- Tak, chodzi o to.- Przytaknęłam.
Unikając kontaktu wzrokowego odezwałam się.- Dlaczego pytasz?
- Myślisz, że wpuszczę do domu kogoś obcego?- Zaśmiał się, ponownie mnie przyciskając do siebie.
- I tak nie będziesz tam mieszkał.- Zauważyłam.
Justin zamyślił się oddalając się parę centymetrów ode mnie, po czym odpowiedział. - Masz racje.
- Wyjeżdżam jutro rano, jeżeli chcesz możesz ze mną lecieć do Londynu.
-Żartujesz? - Szok był oczywisty w tym momencie. - Serio?
- Tak. - Zaśmiał się, ukazując swój ogromny uśmiech. - Oczywiście, jeśli chcesz. Tak czy siak masz w stu procentach pewność, ze dach nad głową jest w Londynie.- Spojrzał w moja stronę.
- Nawet nie pytaj, jadę! - Klasnęłam. - Zadzwonisz co do szczegółów wyjazdu?
Przytaknął, patrząc na swój telefon.
- Przepraszam, musze zadzwonić.
- Jasne.
Chłopak oddalili się. Rozwinęłam torebkę w zadowolone żółte buźki, włożyłam do ust kawałek czerwonego żelka, wolno przeżuwałam, patrząc na zachowanie pand i ich partnerów. W sumie nie są zbyt ruchliwymi zwierzętami. Zresztą co będę mówiła, nawet sama nie lubię ruchu, ale zależy mi na zdrowym trybie życia, więc jakoś się przełamuję. Początki były ciężkie, moje ramiona były jak flaki. Zdecydowanie.
Roskosz, która spotkała się z moimi kubkami smakowymi wraz z ostatnim żelkiem była niczym w porównaniu z tym, jak uczułam się od momentu wiadomości Justina
- Cos się stało? - Spojrzałam wprost w jego oczy szukając przyczyny zmieszania zaraz po telefonie. Chłopak podrapał swój kark, a jego wzrok utkwiony był w czubkach butów. - Justin?
- Umm...- Zająknął się, szurając stopa o chropowata powierzchnie drogi na której staliśmy. - Moja matka zaprasza Cię na lunch. - Powiedział dziwnie gestykulując każde słowo.
- A ty nie chcesz, żebym tam poszła.- Powiedziałam, wiedząc że po prostu nie wie, jak mnie spławić.
- Chodziło, czy chciałabyś tam pójść?
Uniosłam brew w szoku, który ustępował z każda sekunda.
- Tak, tak chce iść. - Uśmiechnęłam się. a Justin odwzajemnił mój gest.
- Samochód jest niedaleko, więc chodźmy. - Wskazał na oddalone od nas wyjście zoo, a jego dłoń umiejscowiła się na mojej tali. Szczególnie nie zmartwiło mnie to, ale także nie zachwyciło.
Powoli szliśmy w stronę auta, czasem wymieniając miedzy sobą jakieś uwagi dotyczące osób przed nami lub dzieci biegających po trawie między drzewami.
Zastanawiałam się tylko nad jedna sprawa. Dlaczego matka Justin'a wiedziała o naszym spotkaniu, chyba nic nie mówił o tym? Bo jeżeli ktoś oprócz naszej dwójki wie o moich planach, prawdopodobnie chłopak będzie musiał szukać sobie nowego wynajmującego. Może to był powód jego zmieszania?
Podróż do restauracji była cicha, jednymi dźwiękami była muzyka znanego boysbend'u i nasze umiarkowane oddechy. Cieszyłam się, że nie musiałam nic mówić. Zgodziłam się na lunch z obcymi ludźmi, co prawa mama Jus'a wpada do mojej, ale nigdy nie miałam okazji, abym mogła z nią porozmawiać. Jednak zaprosiła mnie i to jeszcze z jej synem, to trochę dziwne, a nawet bardzo. W każdym razie wole iść tam niż na obiad z członkiem mojej rodziny.
   Nie byłam zdziwiona, że stałam przed najdroższą restauracją w mieście. Kto by mógł nawet zwątpić, że bogaci nie wybraliby czegoś takiego. Westchnęłam. Chciałam już tam wejść i wyjść, ale musiałam poczekać na Justin'a, który po raz kolejny rozmawiał przez  z telefon, tym razem ktoś dzwonił do niego, gdy szyliśmy w stronę wejścia budynku. Stałam przeskakując z jednej nogi na drugą z powodu moich nerwów co do obiadu z jego mamą, właściwie to nie powinnam mieć żadnych obaw, w końcu nie jestem z nim, ale jednak można tak pomyśleć, przez dzisiejszy "wypad" do zoo i zgodę na obiad z panią Haris.
- Strasznie Cię przepraszam, ale to było bardzo ważne. - Kiwnęłam głowa.
Na wejściu przywitała nas młoda kobieta, która wzięła kurtkę Justin'a, a następnie zaprowadziła nas na główną jadalnie. Była to duża sala, gdzie mieściła się około dwustu stołów, każdy z nich miał rozłożony idealnie wyprasowany obrus, a dekoracją był wazon pełen kwiatów, oczywiście na każdym był zestaw kieliszków zaczynając od przeznaczenia na wodę, po czerwone wino, tak samo było ze sztućcami i talerzami. Ściany miały różne żłobienia, a większość z nich miała kolor złoty. Z sufitu zwisały kryształowe żyrandole, które pojedynczo dawałyby nikłe światło w czasie wieczornych przyjęć. Podobnież w tym lokalu odbywa się większość biznesowych imprez związanych z miastem.
Kiedyś byłam tu z okazji bankietu na rzecz chorych dzieci w Afryce, oczywiście rodzice nie byli zachwyceni faktem, że interesuję się taką tematyka, a nie ich bankietem. Zresztą kolejnym nudnym przyjęciem z byle, jakiej przyczyny.
- Jesteś obecna?- Męski głos szepnął mi na ucho, na co się wzdrygnęłam, przypominając sobie, że nie jestem sama, a przy boku mam Justin'a, który najwyraźniej zauważył moje majaczenie w obłokach.
 - Chodź mama i jej goście czekając.- Bez żadnego ostrzeżenia popchnął mnie do przodu.
Nie było rozmowy na temat jakichkolwiek osób oprócz jego matki! Miałam już się wycofać, gdy Pani Haris zawołała nas.
- Dzieci ! - Przemawiał przez nią entuzjazm, a jej usta wygięły się w delikatny uśmiech. Najpierw przycisnęła do siebie syna, szepcząc mu coś na ucha, a następnie mnie.  Zastygłam czując się niezręcznie, gdy zauważyłam moja rodzicielkę siedząca obok Noah, a niedaleko niego  jego matkę - Annę. Osłupienie minęło, gdy tylko zobaczyłam świdrujący wzrok matki spoczywający na Justin'ie, który odsuwał dla mnie krzesło na przeciwko Rebecc’ki. Posłusznie usiadłam, czekając aż on zrobi to samo i zacznie coś mówić, cisza jaka nastała, gdy każdy skupiony był na mojej osobie i rodzicielki był nie do zniesienia. To nie był przypadek, byłam tego pewna.
- Może wyjaśnicie nam, jak na siebie wpadliście? - Matka zbyt uprzejmie posłała pytanie w stronę "syna Haris’onów". Moje ciało bezwładnie w gniotło się w siedzisko, czując jak rozpadam się na malutkie kawałki. On mógł wszystko zniszczyć. Jej wzrok przeniósł się na mnie prawdopodobnie oczekując jakiegoś zuchwałego czynu z mojej strony.
- Oh, kochana daj młodym trochę wytchnienia. - Zaśmiała się kobieta po czterdziestce wpatrując się z uwielbieniem w danie przyniesione przez kelnera, niespełna dwadzieścia sekund temu. - Chyba nie musisz wiedzieć o wszystkim co robi twoja córka, prawda? - Annę, westchnęła rozbawiona klepiąc jej przyjaciółkę po ramieniu.
Nie mam pojęcia z jakich powodów ta kobieta jest dla mnie w pewien sposób miła albo nie ma zamiaru słuchać czegokolwiek na temat mojego życia. Po części to dobrze, bo to nie jej sprawa, ale także przykre, iż nikogo nie obchodzę. Nie mając odwagi spojrzeć na mamę, zajęłam się jedzeniem, przeżuwając każdy kęs mięsa powoli i nierobiący przy tym zbyt wielkiego hałasu dla siedzących obok mnie. Większość z osób zajęło się rozmowa między sobą zastawiając całą wcześniejszą sensacje, gdzieś z tyłu głowy.

_________________________________________

Dziękuję za wasze komentarze i proszę was komentujcie, jeżeli przeczytacie, jest to dla mnie bardzo ważne.

Czytasz = Komentujesz